Wstajesz rano, a każdy ruch ciała powoduje grymas bólu na twoje twarzy. Gdyby tego było mało, przenikająca fala chłodu, która bezlitośnie wlatuje, gdy podnosisz ciepłą kołdrę, przypomina Ci, że jest dopiero 4:45. Masz piętnaście minut, aby się obudzić i wydobyć z siebie motywację, która podniesie poprzeczkę twoich własnych możliwości i uwolnij twój prawdziwy potencjał. Będziesz poddawany wysiłkowi, który niejednokrotnie będzie łamał twojego ducha. Nikt nie będzie się nad tobą litować, Shi Fu wie, że twoje ograniczenia to tylko niewielka blokada w umyśle. Nie będą krzyczeć, to nie wojsko, w końcu masz osiągnąć harmonię ciała i umysłu. Nie raz zaskoczysz samego siebie osiągając to, co na początku wydawało się niemożliwe, a ból, który temu zawsze towarzyszył stanie się neutralny, pozwalając Ci tym samym działać zawsze, mimo zmęczenia i niechęci. Tak zaczyna się moja przygoda w Shaolinie.

Zanim jednak mogłem zrealizować swoje marzenie, życie miało dla mnie inny plan. Chciało mi dać lekcje, bez których nie przetrwałbym nawet tygodnia pod przenikliwym i nieugiętym okiem Shi Fu.

Moją motywacją do dostania się do Shaolinu było pragnienie odkrycia swoich własnych możliwości. Miałem dosyć poddawania się, gdy głos w mojej głowie mówił „nie chce mi się”. Wierzyłem, że pobyt w Shaolinie zaspokoi to pragnienia i nauczy mnie waleczności. Jednak jak wielkim zaskoczeniem okazało się, że to nie pobyt w Chinach wydobył ze mnie te wartości, a droga do tego marzenia.

Od samego początku stawały przede mną przeszkody, które były jak ogromne kaniony między tym gdzie pragnę być, a tym gdzie jestem. Byłem hipisem nie posiadającym żadnych oszczędności, a wyjazd wiązał się z dużymi wydatkami. Tak kształciła się w mnie pierwsza cnota Cierpliowość. Znalazłem pracę marzeń która pozwoliła mi w rok uzbierać ogromną sumę pieniędzy i nauczyła wdzięczności za otaczające mnie cuda. Po pokonaniu kilku mniejszych szczelin stanęła przede mną kolejna przepaść. Ambasada Chin w New Delhi odmówiła mi dwa razy z rzędu wizy wjazdowej. Straciłem tym samym ogromną sumę pieniędzy za bilety lotnicze i kolejowe, nieprzyznane wizy oraz za rezerwacje noclegów. Jednak co gorsza zacząłem wątpić, czy to marzenie ma w ogóle sens.

Ku mojemu zaskoczeniu ten cios okazał się darem od życia. Podróżując dalej po Indiach i Tajlandii, spotkałem Dalajlamę, pobierałem nauki od mnichów w klasztorze tybetańskim, medytowałem pośrodku tajlandzkiej dżungli oraz spotkałem przyjaciół na całe życie. Kolejne dwie cnoty, których potrzebowałem, aby się w mnie wykształciły, to akceptacja i wiara w „plan życia”. Myślę, że słowa mojego nauczyciela najlepiej podsumują lekcję, której się nauczyłem:

„życie ma dla ciebie lepszy plan niż twój umysł. Zaufaj i zaakceptuj a będziesz w strumieniu, który zaprowadzi Cie tam gdzie masz się znaleźć.”

Szalona przygoda z przyjaciółmi w Tajlandii

Szalona przygoda z przyjaciółmi w Tajlandii

Klasztor w Tajlandzkiej dżungli

Podczas pewnego wieczoru, gdy opowiadałem z lekkim żalem o moim niezrealizowanym marzeniu, jeden z moich przyjaciół powiedział mi, że jeśli dostałbym się do Kuala Lumpur, to tamtejsza ambasada jest bardzo „wyluzowana” i szanse dostania wizy są bardzo duże. Choć miałem wątpliwości i lekki uraz, poczułem, że gdybym nie wykorzystał tej szansy, to żałowałbym tego w późniejszych latach. Z tym promykiem nadziei zaczęła się kolejna walka o marzenie.

Promem, pociągiem, stopem, i busem dostałem się do Kuala Lumpur. Tak jak zapewniał mnie mój znajomy, faktycznie pani w ambasadzie mówi, że bez problemu otrzymam wizę. Mogłoby się wydawać, że teraz historia powinna skończyć się happy endem, a jednak musiałem walczyć dalej. Pani spogląda jeszcze raz na moje dokumenty i informuje mnie, że otrzymam wizę, ale na maksymalny okres pobytu 30 dni. W tym momencie czuję paraliż (planowałem minimum 3-miesięczny pobyt), wzrasta we mnie złość, wyrywam papiery z biurka i odchodzę, rezygnując (ten dziwny wybuch był skutkiem myśli, która pojawiała się wcześniej – „może te Shaolin, to nie dla mnie” i która wydała pierwsze owoce w postaci emocji). Siadam smutny na ławce przed ambasadą w Kuala Lumpur a obok mnie, przysiada się starsza Chinka, która pojawiła się z znikąd. Pyta, z troską w głosie, czemu jestem taki smutny i rozpoczyna opowiadać mi swoją historię. Choć jej opowiadanie nie miało sensu ani żadnej puenty, to po wysłuchaniu tego dziwnego życiorysu, odrodziło się we mnie jak feniks z popiołów, pragnienie „przeżycia” Chin. Przerwałem jej uprzejmie, chwyciłem za telefon i zadzwoniłem do miejsca gdzie miałem trenować Kung Fu. Ku mojej radości, otrzymuje informacje, żebym się nie martwił, bo po przyjeździe bez problemu przedłużą mi wizę. Odczuwam ekscytację, żegnam się ze staruszką i biegnę z powrotem do ambasady. Przeprosiłem grzecznie i ze skruchą w głosie, za wcześniejsze zachowania, a Pani w okienku z uśmiechem przyjęła ponownie moje papiery. Po 3 dniach otrzymuje upragnioną wizę.

Jechałem na lotnisko czując się jak zwycięzca. Tymczasem radości nie trwała długo, za rogiem czyhała na mnie kolejna przeszkoda. Gdy chcę odebrać swój bilet, obsługa informuje mnie, że otrzymam go dopiero, gdy pokażę potwierdzenie lotu powrotnego, którego nie mam (nadal nie wiedziałem, jak długo będę w Chinach). Myślałem, że to jakiś żart, po tym wszystkim co przeszedłem, po tych wszystkich walkach, mam walczyć jeszcze raz na ostatniej prostej? Spocony i przerażony kombinuję przez jakiś czas aby znaleźć jakieś rozwiązanie – bez skutku. Tym razem już wiedziałem, że się nie poddam, z pewnością w głosie rozpoczynam ponad godzinną konwersację z 4 różnymi osobami z biura linii lotniczych. Po jakiś dziwacznych kompromisach w końcu wykończony dostaję się na pokład samolotu.

Tak, lecę do Chin. Tak, wiem czym jest walka o marzenie, tak, jestem gotowy…

Zazwyczaj marzenia mierzymy poprzez pryzmat niezbędnego budżetu i czas do jego zgromadzenia. Jednak to, czego doświadczyłem podczas mojej podróży do Chin nauczyło mnie, aby zadawać sobie ważniejsze pytanie,

Kim muszę się stać i czego nauczyć, abym mógł zrealizować swoje marzenie? 

 

Przed wejściem do zakonu

Przed wejściem do zakonu

 

Zostaw proszę Like/Komentarz, to dla mnie ważne, dzięki temu wiem, że chcesz czytać dalej.