W rzędzie na małym parkingu stały stragany, na jednych owoce, na innych słodkości. Dla kontrastu – obok ktoś sprzedawał koszule, szale, spodnie a na przeciwko ktoś jeszcze inny korale, figurki i plastikowe zabawki. Miejsce emanowało różnorodnością kolorów, zapachów i okrzyków. Zatrzymałem się przy jednym ze straganów i kupiłem kilogram soczystych i świeżych winogron. Mimo iż te pyszne, zielone owoce aż krzyczały do mnie, abym je zjadł od razu, postanowiłem, że poczekam z tym do momentu kiedy dotrę do Ashramu w którym mieszkałem. Wymagało to silnej woli, gdyż mieścił się on po drugiej stronie Gangesu. Jednak lęk przed kolejnym rozwolnieniem (owoce są polewane nie pitną wodą dla ich ochłodzenia), oraz pragnienie zjedzenia ich w miłym towarzystwie dodawał mi wiary w sukces. Nie spodziewałem się, że ta historia skończy się trudną lekcją.
Poszedłem brzegiem rzeki, bo pozwala to przynajmniej na chwilę uciec od klaksonów i zatłoczonych ulic. Już po chwili do moich uszu dotarł śpiew z wysokiej na kilkadziesiąt metrów i zdobionej złotymi dekoracjami świątyni. Mieściła się ona blisko ulicy, jednak dźwięk dochodził aż tutaj. Uśmiechnąłem się, bo moim oczom ukazały się starsze kobiety podśpiewujące pod nosem podchwyconą mantrę. Miały na sobie tradycyjne, piękne, długie i kolorowe niczym tęcza suknie. A na to narzucone niemniej kolorowe szale. Wchodziły ostrożnie lecz z gracją baletnicy zamoczyć nogi w Świętej rzece. Jedna z kobiet zauważyła mój uśmiech i odwzajemniając mi tym samym, machnęła ręką wskazując na winogrona. Odpowiedziałem jeszcze szerszym uśmiechem i wręczyłem jej gałązkę.
Poszedłem dalej, jednak już po kilkunastu metrach od miejsca, w którym kąpały się kobiety, zobaczyłem przygotowany drewniany stos oraz leżące obok martwe ciało. Kilku mężczyzn rozpoczęło smarowanie zwłok oliwą, a głowa zmarłego bezwładnie jak u lalki bujała się na boki. Następnie posypali go łatwopalnym prochem i ułożyli na środku stosu. Przyglądając się temu, nie czułem żadnej mistyczności czy duchowego uniesienia. Może to przez obojętny stosunek ludzi dookoła, a może przez akceptacje, że każdego z Nas to czeka. Jednak było w tym wszystkim coś, co nie pozwalało oderwać oczu. Ukryte piękno i przerażenie. Gdy skończyli układać ciało, dołożyli drewnianych tyczek, aby zakryć je całkowicie. Dwóch mężczyzn okrążyło palenisko i gdy upewnili się, że wszystko jest zrobione, podłożyli ogień z kilku stron. Ten drewniany stos pogrzebowy, jest ustawiany tutaj kilkakrotnie w ciągu dnia. Kiedy ogień spali ciało, pozostałości są spychane do rzeki, by zrobić miejsce na kolejny.
Ogień w takim palenisku jest zupełnie inny niż w zwykłym ognisku. Co chwilę ukazują się intensywnie zielone płomienie. Być może powoduje je spalane ciało, a może olej, którym są smarowane zwłoki. Nad nimi wydobywa się gęsty dym, zmieniający barwy jak kameleon z szaro-niebieskiego na czarno-smolisty. No i ten zapach. Nie jest okrutny lecz słodki, gnijąco słodki lecz nie mdły. Przez ostatnie miesiące ten widok oraz zapach, stały się tak samo naturalną częścią codzienności, jak widok świń biegających między uliczkami i wyjadających rozrzucone wokół śmieci.
Gdy płomienie straciły swój impet, poszedłem dalej. Podczas spaceru, ujrzałem w oddali chłopczyka, który jak dziesiątki innych dzieci podczas wolnych godzin od szkoły, sprzedawał kwieciste lampiony. Służą one do puszczania ich w strumieniu rzeki. Kiedy mnie zauważył, natychmiast podbiegł. Robił tak codziennie, chcąc zarobić kilka rupee. Odmówiłem, bo nie był to mój czas na puszczanie lampionu. On jednak nalegał i grając na emocjach próbował osiągnąć swój cel. Gdy nieugięcie odmawiałem, pokazał abym przynajmniej dał mu kilka winogron. Posłuchałem i wręczyłem mu garść owoców.
Już z daleka widziałem most. Wszedłem więc na uliczkę prowadzącą do niego i niestety zapomniałem się. Zareagowałem na wołania dwóch starych i kalekich kobiet siedzących na gazetach z żebraczymi misami. Choć moje serce przez te miesiące się zahartowało, a rozum nauczył, że często jedyną drogą jest ignorancja, to czasami przegrywałem. Bezdomni, ubodzy, Sadu, kalecy, dzieci, sprzedawcy, wystarczy że zareagujesz na wołanie, zerkniesz z ciekawości, czy spojrzysz na jakiś towar, jesteś już w sidłach. Ich upartość i dążenie do celu nie zna granic, beznogi kaleka o kulach jest w stanie za tobą iść dziesiątki metrów, nawołując i prosząc. Ugiąłem się i tym razem lecz portfel miałem spakowany, a winogrono na wierzchu, więc dałem im po gałązce.
Widok na moście jest przepiękny: góry, lasy, rzeka, kolorowe miasto i świątynie a pod nim ogromne ryby czekające na przysmaki rzucane przez turystów. Na chwilę odpłynąłem, ale nie trwało to długo. Zbudziły mnie już po kilku sekundach dwie dziewczynki. Miały na oko może 7-9 lat, a ubrane były w stare, dziurawe ubrania i z uśmiechem na twarzy prosiły, bym dał im winogrono. Staliśmy na moście, a wiatr bujał nami jak na huśtawce. Może to nie wiatr, tylko te setki przechodzących przez niego ludzi. Z miną poddanego żołnierza zgodziłem się, mówiąc tym samym, że będą musiały się podzielić, bo dam im tylko jedną gałązkę. ,,Tak, tak’’ – odpowiedziały i w momencie, gdy jedna z nich podchwyciła winogrono, ulotniła się jak duch. Zamurowało mnie, a druga z dziewczynek stała nadal przede mną i ze smutną buzią zaczęła mówić, że jej koleżanka się nie podzieli i ona też chciałaby spróbować…
Gdy zszedłem z mostu i spojrzałem na przezroczysty worek wypełniony wcześniej po brzegi słodkimi owocami, ogarnął mnie żal. Pozostało tam może 300 gram. Wiedziałem, że postępuję dobrze dzieląc się, ale czy powinien być jakiś limit? Rozmyślając poszedłem dalej. Już po chwili pojawił się obok mnie Święty Sadu. Był ubrany w znoszony, pomarańczowy strój. Jego kolor jest nawiązaniem do przemijających liści drzew. Pod długą, poplątaną brodą trzymał misę na datki. Stał wyprostowany jak profesor, dumnie lecz z uśmiechem pokazując ręką, że jest głodny. Z niewytłumaczalną mieszanką złości i współczucia, wręczyłem mu gałązkę. Jednak w moim umyśle pojawiło się także postanowienie, że już z nikim więcej się nie podzielę i zostawię resztę dla siebie.
Idąc dalej i omijając kolejne proszące o jedzenie osoby, widziałem jak walczą o moją uwagę. Słyszałem jak moje ,,NIE’’ staje się coraz bardziej złowieszcze, zacząłem tracić resztki ostrożności i empatii. Moje złe samopoczucie, które powstało z coraz intensywniejszej samokrytyki, spowodowało że szedłem jak zahipnotyzowany. Może gdyby nie to dziwne postanowienie, nie zdarzyłoby się to, co miało miejsce 100 metrów od celu.
Widząc już w oddali wejście do Ashramu poczułem, że ktoś z całej siły szarpie reklamówkę z resztą winogron. Nie zdążyłem się odwrócić, a torebka pękła i owoce rozsypały się po ulicy. Była to małpa, która zaatakowała mnie od tylu i jakby z szyderczym uśmiechem spojrzała na mnie i porwała rozrzucone winogrona. Na ziemi została jedna gałązka.
Schyliłem się po owoc i zacząłem się śmiać. To z ironii, to z frustracji, to ze zrozumienia nauki. Emocje opadły, a gdy zobaczyłem przed pokojem czekającą na mnie przyjaciółkę, usiadłem obok niej i wspólnie zjedliśmy gałązkę winogron.
Czy wiesz drogi czytelniku jaka lekcja płynie z tego doświadczenia?
P.S. Polub proszę Fanpage i zastaw Like aby już wkrótce przeczytać kolejną Historie z Indii