Doświadczyłem czegoś wyjątkowego, o czym nie mogłem nawet śnić. To było uczucie spotkania Mistrza, ducha, który pojawia się mistycznie nielicznym – a może nieliczni go zauważają.

Czułem się wieczorem lekko przybity, bolały mnie mięśnie przez zbyt intensywne treningi. Także mentalnie byłem już zmęczony, wieczorami od kilku dni paliłem zioło, a uczucie coraz większego zagubienia tylko narastało. W powietrzu było strasznie duszno „jak przed deszczem”, a opary palonego wokół plastiku zachęcały jedynie do ucieczki w las.

Ostatnio rzadko tam spaceruję, zachowanie ludzi w Indiach stało się dla mnie bardziej interesujące. Doceniam jednak każdy moment w lesie. To, co najbardziej lubię robić, to wysłuchiwać nadchodzących zwierząt. A jest tu spory zwierzyniec. Małpy, langury, pawie, egzotyczne ptaki, dzikie świnie, górskie kozy i jeszcze kilka innych, o których krążą jedynie „legendy”. Poszedłem obok Ashramu Beatelsów i wysuszonym strumieniem kierowałem się ku górze. Po chwili zatrzymałem się, zafascynowany przeskakiwaniem rodziny langurów przez konary drzew. Jak lekko i łatwo im to przychodzi – przeskakiwanie z jednej gałęzi na niepewną inną gałąź.

Doszedłem przypadkiem do tylnego wejścia tego słynnego Ashramu, gdzie Beatelsi doznali przemiany, jednak stojący za bramą stróż zatrzymał mnie i ogłosił pewnym głosem: – Wejście 600 rupi. Zaadoptowany już w warunkach indyjskich od razu powiedziałem, że zapłacę tylko 100 (Hindusi płacą 150 i taki był mój max – nie lubię dyskryminacji). On jednak zszedł tylko do 250, a moja upartość wzięła górę, poszedłem dalej.

Czułem się coraz bardziej przybity, każdy krok uświadamiał mi, że po raz kolejny w tym życiu rozpadam się – a może naradzam na nowo? Nastrój jednak zmienił mi znaleziony kij, którym jak dziecko zacząłem wywijać we wszystkich kierunkach i wyładowywać wewnętrzną frustracje. Zbliżał się już zachód słońca, który zachęcał do obrania drogi powrotnej. Jednak już po przejściu kilkunastu metrów od momentu podjętej decyzji o powrocie usłyszałem dźwięki. Był to jedynie stały, trwający może 6 sekund dźwięk poruszanych liści drzew i krzewów. Jednak jego rozdźwięk, spowodował we mnie ciekawość i dziwne przeczucie. Zatrzymałem się nieruchomo aby zlokalizować pochodzenie. Był to dźwięk znacząco inny niż przy pawiach, które delikatnie lecz szybko poruszają liśćmi, czy przy świniach, które drepczą niezdarnie. Nagle ku niedowierzaniu i przechodzącym przez ciało dreszczu zobaczyłem.

Najpierw moim oczom ukazały się dwa majestatyczne kły, dopiero po chwil ujrzałem resztę formy. Z początku nie widzisz – może to idealnie kolorystycznie zakamuflowane ciało, a może mózg nie dowierza, że na pochyłej górce w lesie, stoi przed tobą wolny, dziki Słoń. Zdradziły go tylko liście i białe kły. Odłożyłem trzymany kij, jak miecz na ziemi aby okazać przyjacielskie nastawienie a może bardziej Szacunek. Zrobiłem pierwszy krok ku niemu, jednak już po chwili, krzak, na którym przypadkiem stanąłem, wydał łamiący dźwięk. Zatrzymałem się jak zamrożony. Słoń rozejrzał się i podnosząc wysoko trąbę sięgnął ku konarom drzew po liście, a ja zrozumiałem, że mogę pewniej się zbliżyć. Zatrzymałem się na środku wysuszonego strumienia, by mieć dobrą widoczność i bezpieczny dystans. Nie przejął się moją obecnością, dzięki czemu mogłem usiąść i być z Nim.

Gdy czytałem książkę „autobiografie Yogina”, zaciekawił mnie fragment w, którym Yogonanda opisuje emocje związane z zmaterializowaniem się przed nim Jego nieżyjącego nauczyciela. Teraz ja doświadczałem podobnych emocji. Zamknąłem oczy a łzy uwolniły się same. Rozpadłem się, nie było już mnie, nie było juz zagubienia. Wszystko stało się jasne, myśli bezbarwne emocje ulotne. ON, JA, MY.
Otworzyłem oczy dopiero gdy usłyszałem, że idzie dalej.

Może mój zachwyt jest górnolotny, jednak myślałem, że historie o słoniach i tygrysach w tym lesie to tylko plotki. Poznałem osoby, które tygodniami bezskutecznie poszukiwały mistycznych zwierząt. Może ten fakt dodatkowo podsycał magię tego momentu.

Nie szedłem za Nim, zostałem, aby być w tym, co przeżywałem. Nastrój zmienił dopiero inny dźwięk, pochodzący z tego samego kierunku, z którego przyszedł poprzedni gość. Czekałem i czekałem, aby znowu usłyszeć i zlokalizować, jednak cisza. Może ptak wyleciał, choć był to raczej dźwięk kroku. Zamknąłem oczy i wróciłem do oddechu. I znowu ten dźwięk. Otworzyłem od razu oczy lokalizując miejsce z którego doszedł dźwięk i nic. Patrzę z coraz większym wysiłkiem, i nie wiem, czy to moim oczom już się wydaje i mózg chce mi spłatać figla, ale widzę delikatne kontury. Utrzymuję tak spojrzenie, postanawiając, że go nie ruszę dopóki kontury się nie ruszą. Patrzę i nic, ani dźwięku ani ruchów, po 10 minutach poddaje się. To już za dużo, jak na jeden dzień. Przecież tygrys nie mógł by tak dobrze się zakamuflować i być teraz przede mną, podążając za słoniem.
A może? W końcu to miejsce nazywa się: Tiger Reserve

Wstałem, rozejrzałem się wokół, aby jeszcze raz wchłonąć całe to wydarzenie i ruszyłem ku ścieżce spacerowej, którą dziennie setki Hindusów podąża do Świątyni Shivy.

 

„Majestat istnienia, parodia widzenia, lekko spacerujący po zboczu Słoń, cichy jak mysz, zakamuflowany jak wąż” Mojo